niedziela, 25 października 2015

Rozdział 24 cz.1: Żyj albo giń



Nadszedł ten dzień. A raczej wieczór. Stałem na dachu Stark International razem z Rhodey'm. Ja jako Iron Man a on jako War Machine. Wiedzieliśmy co nas czeka. Lada chwila zjawią się tutaj Maski. I mam nadzieję zobaczyć Pepper całą i zdrową. Muszę ją mieć przy sobie by się uspokoić. Nie spałem całą noc, dopracowywałem pancerze. Zrobiłem to bo nie wiem czego się po nich spodziewać. 
Ja i przyjaciel milczeliśmy. Chyba każdy z nas myślał jak to wszystko się potoczy, co będzie dalej. Nie czekaliśmy długo. Na dachu zjawiły się Whitney i Cornelia ale był z nimi ktoś jeszcze. Z góry założyłem, że to chłopak, gdyż miał na sobie czarną zbroję i hełm z rogami. Był w niej wysoki i wydawał się bardzo postawny. 
Teraz moją uwagę przykuła Pepper. Wyglądała na zmęczoną i zmartwioną. Na twarzy widziałem siniec, ktoś ją uderzył. Zdenerwowałem się. W dodatku ten gość trzymał ją za ręce i nie pozwolił się jej uwolnić. 
- Pepper!
Chciałem do niej podejść i ją uwolnić, już raz na zawsze ale nie mogłem jeszcze tego zrobić. Zatrzymał mnie słowa tego gościa. 
- Spokojnie, Stark. Twojej królewnie nic nie jest. Tylko Maski ją trochę poobijały. 
Spojrzałem z pogardą i wściekłością na te dwie, mimo to, że one nie mogły tego zobaczyć. 
- Czego chcecie? - spytałem, chociaż wiedziałem czego chcą. Naszej śmierci.
- Stark, imbecylu. Oczywiście, że waszej śmierci. Tylko ty i ta twoja zgraja możecie mi przeszkodzić w poszukiwaniu pierścieni. - mówiąc to, wskazał na rękę, na której połyskiwały dwa pierścienie, każdy z innym odcieniem kamienia. 
Zgłupiałem całkiem. O co mu chodzi? W życiu nie widziałem tych pierścieni na oczy. 
- Załatwcie ich. 
Wtedy stało się coś niespodziewanego. Whitney jak mi się wydaje, pokonała kilka metrów, które nas dzieliły i dobiegła do Rhodey'ego przyczepiając mu coś do pancerza. Ten nie mógł tego zdjąć. Domyśliłem się, że to bomba bo zaczęła pikać i świecić na czerwono. Obejrzałem się i zobaczyłem, że Mandaryn stoi przy dachu i trzyma Pepper na krańcu. Ta szarpała się a ja bałem się, że wypadnie. 
- No, kogo poświęcimy na początek? - zapytała Cornelia z niepohamowanym śmiechem.
Spojrzałem na Pepper, która miała nieodgadnięty wyraz twarzy. Spojrzała na mnie przepraszająco ale jednocześnie z oddaniem i... miłością? Przewidziałem się? Myślałem, że tylko ja czuję do niej coś więcej niż tylko przyjaźń. Przynajmniej tak mi się wydawało... Zamartwiałem się o nią i byłem gotowy do największego poświęcenia. Próbowała się uśmiechnąć ale chyba strach jej na to nie pozwalał. 
- Złap ją to przeżyje. 
Wszystko wydawało się iść w zwolnionym tempie. Chłopak w zbroi wypuścił Pepper z ucisku. Widziałem tylko jej spojrzenie pełne strachu i słyszałem jej przerażający krzyk. Zanim się zorientowałem co tak naprawdę się stało i zanim poleciałem w dół... Już nie widziałem jak spada. 
Zostawiłem Rhodey'ego bo wiedziałem, że sobie poradzi. Ma silny pancerz, który został wzmocniony i przetrwa ten wybuch, a w lepszym wypadku strąci bombe. 
Leciałem w dół z coraz większą rozpaczą. Prawie wpadłem na jakiś dach, a potem wleciałem w sznurki na pranie. Wylądowałem i wtedy moje serce zamarło. 

~*~

Chwile wcześniej

Mandaryn trzymał mnie bardzo mocno nad przepaścią. Bałam się, jednak nie chciałam tego pokazywać. Spojrzałam na Tony'ego, a raczej Iron Man'a. Mimo to, wyobraziłam sobie jego roześmianą twarz i te oczy, tak cudownie niebieskie. 
Tony nie był mi obojętny.
Martwiłam się o niego nawet teraz, przez chwilę jeśli mu nic nie grozi. Zakochałam się?
Wiedziałam, że teraz już na wszystko za późno. Jeśli Mandaryn mnie puści, nie przeżyję tego. Małe szanse, że Tony mnie złapie, jednak wolałabym aby tak się stało. Próbowałam się uśmiechnąć gdy poczułam jak uścisk się zwalnia a ja spadam. 
Krzyczałam, wiedziałam, że to nic nie da, ale poczucie lęku było zbyt duże. Obiłam się o jakiś dach. Powoli zaczynałam tracić świadomość. Do tego doszły jakieś sznurki, które trochę spowolniły upadek dzięki temu, że się na nich przez chwile zatrzymałam. Próbowałam się ich jakoś złapać, rozpaczliwie nie chciałam spaść i obić się o ziemię. W końcu upadłam na twardy grunt. Dopiero wtedy poczułam ból w okolicy serca i czaszce. Spojrzałam resztkami sił w górę. Widziałam go jak leciał w moją stronę. Był całkiem blisko. Chciałam zobaczyć jego twarz, walczyłam aby nie zamknąć oczu. Było to trudne, bo ciężko mi się oddychało, jakby ktoś usiadł na moich płucach. Do tego ten pulsujący ból w czaszce. 

~*~

Podbiegłem do niej zdejmując hełm. Nie przejmowałem się tym, że ktoś mnie może zobaczyć. Liczyła się tylko ona. Uklęknąłem przy niej i zobaczyłem, że ma otwarte oczy. 
- Pepper... Wytrzymaj zabiorę cię do szpitala. 
- Nie... dam... rady. - wyjąkała, ledwie słyszalnym głosem. - To... koniec... 
Ciężko było mi uwierzyć, że ona - twarda i silna dziewczyna się poddaje. Nie chciałem myśleć o tym, że Pepper, dziewczyna, która zawsze była dla mnie pocieszeniem mnie opuszcza. I to na zawsze. Nie chciałem dopuścić tego do myśli. 
- Pepper... Nie rób mi tego, błagam! - spojrzałem na nią z żalem i rozpaczą.
Uśmiechnęła się lekko, a jej oczy zamknęły się. Ciało opadło jakby przestała oddychać. Zrozumiałem, że nie żyje. Rozpłakałem się, miałem ochotę rozwalić wszystko dookoła, nawet cały świat. Tylko.., czy mój cały świat nie zgasł? Tak... Cholera nie! Nie pozwolę na to!
Dlaczego ona?! Była cudowna pod każdym względem, a ja dopiero teraz to zrozumiałem. Kocham ją. Bez wątpienia, bez żadnego zapytania. Tylko czemu ja głupi nie domyśliłem się tego wcześniej? Może w obliczu śmierci przez poczucie strachu rozumiemy co tak naprawdę ta osoba dla nas znaczy i ile dla niej jesteśmy w stanie poświęcić?
Nie mogłem się poddać, nikt nie mógł mi jej odebrać. Założyłem hełm i wziąłem ją na ręce. Była taka lekka i delikatna. Nie czułem jak oddycha... A tak bardzo chciałem poczuć iskierkę nadziei. Wylądowałem na dachu budynku. Spojrzałem na Rhodey'ego, był cały i zdrowy. Pancerz był nie uszkodzony, więc nie zdetonowały bomby albo ją zdjął.
Teraz moją uwagę zwrócił Maski... One także nie żyły. Tylko kto je zabił?
- Co z nią? - spytał mnie Rhoedy, wskazując na Pepper.
- Stark, ona tego nie przeżyła. Dobrze o tym wiesz.
Zdenerwowałem się. To wszystko jego wina! To on nasłał na nas te dwie pokraki! Przez niego moja Pepper nie żyje!
- Ty pieprzona gnido, to wszystko twoja wina! - już miałem się na niego rzucić, jednak on mi przerwał.
- Brawo, Stark. Pamiętaj spotkamy się jeszcze. W końcu tylko ona nie żyje. - mówiąc to zaśmiał się diabolicznie i zniknął.
Stałem i patrzyłem się w to miejsce, w którym stał przed chwilą Mandaryn. Później szukałem wzrokiem Masek jednak nigdzie ich nie znalazłem. Musiał je zabrać. Cholera, on je zabił. To był ich plan?
Spojrzałem na Pepper. Nic się nie zmieniło, nie otworzyła oczu. Nie chciałem jej tracić. Nie teraz kiedy na razie mogliśmy odetchnąć.
- Czy ona naprawdę... nie żyje? - spytał mnie Rhoedy, nie dowierzając.
- Nie pozwolę na to.
Odleciałem w kierunku szpitala. Musi być szansa, nie odpuszczę tak łatwo. Nikt nie może mi jej zabrać. Nie mogę sobie wyobrazić życia bez jej uśmiechu i tych pięknych, brązowych oczu, które zawsze wyrażały tyle szczęścia.
Wbiegłem do szpitala. Ludzie patrzyli na mnie zaskoczonym wzrokiem, niektórzy komentowali moje pojawienie się tutaj. Nie obchodziło mnie to, jak przez mgłę docierały do mnie różne słowa.
- Proszę ją ratować! - wykrzyknąłem do lekarza, który szedł przez korytarz,
- Co się stało? - spytał bardzo zaskoczony.
- Spadła z bardzo wysoka.
Położyłem ją na łóżku, które przygotowały pielęgniarki.
- Oddycha?
- Nie wiem. - skłamałem. Wiedziałem, że nie oddycha. Może chciałem mieć choć płomyk nadziei?
Lekarz sprawdził puls. Modliłem się, błagałem, żeby zaczęła wracać. Nie chciałem dopuścić myśli, że jest już po ,,tamtej stronie"
- Prawie niewyczuwalny. Serce bije słabo. Proszę zawieźć ją jak najszybciej na sale. - oznajmił lekarz.
Teraz wszystko działo się w przyśpieszonym tempie. Chciałem iść za nimi, jednak powiedziano mi, że jest to niemożliwe.
Teraz muszę wrócić do zbrojowni i czekać aż ktoś powiadomi mnie, że tutaj jest. Chociaż ja wiedziałem o tym pierwszy, to formalnie Tony Stark nie.
Wyszedłem ze szpitala i wzbiłem się w powietrze, Tak bardzo nie chciałem stąd odlatywać, ale wiedziałem, że muszę. Zadzwoniłem do Rhodey'ego, odebrał.
- Czekam w zbrojowni.
Po tym rozłączyłem się. Wleciałem przez tunel prowadzący do zbrojowni. Zdjąłem pancerz i schowałem go do komory. Rhodey już na mnie czekał.
- Co z nią? - spytał.
Chciałem uniknąć tematu, nie wiedziałem co mam mu powiedzieć, bo tak naprawdę to sam chciałem wiedzieć czy Pepper przeżyje.
- Co tam się stało? - zadałem pytanie, tylko po to aby go nie martwić.
James zamilkł. Spuścił wzrok, patrzył na swoje buty.
- Strąciłem bombę i rzuciłem nią w Maski. Dobrze wiedziałem, że mogą tego nie przeżyć. Chciałem żeby zapłaciły za wszystko co nam zrobiły. Najbardziej dostała Whitney... Mandaryn się wkurzył i je dobił.
Co miałem powiedzieć? Byłem zaskoczony, że Rhodey chciał je wykończyć, chociaż pewnie to samo zrobiłbym na jego miejscu.
- Dobrze zrobiłeś. Nie miałeś na to wpływu, zasłużyły sobie na to.
- Powiesz mi w końcu jak ona się czuje? - zapytał James, z lekkim rozdrażnieniem w głosie.
- Umarła na moich oczach... Nie oddychała... Nie wiadomo czy to prawda, ale... Tak jakby wróciła... Cudem. - mówiąc to, czułem jak moje serce zalewa fala rozpaczy i smutku.
Jak mogłem do tego dopuścić, żeby tak cierpiała i to tylko przezemnie? Jeśli z tego wyjdzie to nie pozwolę jej już nigdy się narażać. Musi przeżyć, musi walczyć - walczyć dla mnie.
- Tony?
Nagle ogarnęła mnie złość, którą już od tak dawna dusiłem w sobie. Zrzuciłem wszystko z blatu.
- Tony! Moja mama dzwoniła, już wszystko wie. Co jej powiemy?
- Musimy skłamać. Nie było nas przy tym... Dobrze wiesz, że nie możemy jej powiedzieć o tym co tam zaszło.
Wyszliśmy ze zbrojowni. Złapaliśmy taksówkę i jechaliśmy w kierunku szpitala. Po jakiś piętnastu minutach znaleźliśmy się na miejscu. Wbiegłem do szpitala potrącając wszystkich. Dobiegłem do recepcji.
- Gdzie leży Patricia Potts?
Nie uzyskałem odpowiedzi od recepcjonistki tylko od mamy James'a.
- Chodźcie, lekarz już jest.
Poszliśmy za nią. Dotarliśmy pod blok i sale zabiegowe. Doktor widząc nas oznajmił.
- Nie mam dla państwa dobrych wieści. Dziewczyna jest w stanie krytycznym jej serce jest za słabe... Będzie dobrze jeśli z tlenem wytrzyma tydzień. Nic nie możemy zrobić.
- A gdyby dostała rozrusznik? - szukałem dla niej ratunku.
- Małe szanse.. Musiałaby dostać naprawdę silnych wstrząsów aby się obudzić a najgorszym przypadku i bardziej przewidywalnym nie przeżyłaby. Przykro nam.
Mój świat przestał istnieć. Teraz wiedziałem, że ona umiera i, że nie ma dla niej ratunku. Dlaczego akurat ona? Była najlepszą osobą jaką znałem, a teraz świat mi ją odbiera. Nigdy się z tym nie pogodzę. Jeśli jej nie uratuję, nie nazywam się Tony Stark.
Poczułem jak robi mi się słabo. Nie reagowałem, nie zależało mi w tej chwili na niczym. Jeśli Pepper umrze ja też długo nie pociągnę. W końcu moje serce bije tylko dla niej.
Upadłem na podłogę i straciłem przytomność. Niech się dzieje co chce, skoro przy mnie jej nie ma.






Zaskoczone? 
Już prawie koniec księgi I :) Jak wam się podoba?
Pozdrawiam. 



sobota, 17 października 2015

Rozdział 23: Każdy na tym ucierpi




Wpadłem w szał. Miałem dość tego wszystkiego, chciałem to zakończyć raz na zawsze. Ostatecznie. Nie chcę czekać do jutra! Dlaczego nie teraz?! Przecież wiem co mam robić, mam je wykończyć!
Ochłoń trochę Tony, ochłoń. Musisz porozmawiać z Rhoedy’m. Powinien wiedzieć co się stało. Ale co z Pepper? Mam ją tak zostawić i czekać? Co jeśli to kolejna pułapka? Boże, co ja mam robić? Chyba zaczynam wariować.
Pójdę do przyjaciela, - chociaż ciężko mi nie myśleć o Pepper -  tylko on myśli racjonalnie w takich sprawach.
Rhoedy był w domu, w naszym pokoju. Siedział przy biurku z książką do historii. Jak on może się tego uczyć? Zamknąłem drzwi i podszedłem do niego. Zamknąłem mu książkę i powiedziałem.
- Mamy kłopoty, a ty te średniowieczne pierdoły czytasz. – mruknąłem z wyrzutem.
- Co się stało? – spytał patrząc na mnie dociekliwie. – Gdzie Pepper?
- W tym właśnie problem, Whitney ją zabrała…
- I mówisz to tak spokojnie?! – prawie krzyknał.
- Ale do cholery co miałem zrobić?! Nawet nie wydała żadnego dźwięku! Porwała ją przy zbrojowni, byłem tak blisko a jednocześnie tak daleko! – wydarłem się i zrzuciłem książki z blatu.
Rhoedy spojrzał na mnie wielkimi oczami, chyba nie spodziewał się takiej reakcji z mojej strony. Ja sam nawet nie wiedziałem, dlaczego tak wybuchłem. Może dlatego, że byłem u kresu sił?
- Dobrze… Widzę, że nie jesteś spokojny.
- Jutro wieczorem na dachu. Jeśli nie, Pepper zginie. – powiedziawszy to opadłem na łóżko.
- Pieprzone wariatki!
Byłem zaskoczony, pierwszy raz w życiu Rhodey się uniósł. Nie przypominam sobie żeby wcześniej przeklął albo krzyczał. Z natury jest spokojnym i rozważnym człowiekiem. Widocznie nie tylko ja mam dość tej sytuacji. O ile to można tak nazwać..
- Nie mamy wyjścia. Wiem na pewno, że nie pozwolę aby któremuś z was coś się stało.
- Co zrobimy? Szukamy jej czy czekamy do jutra?
Cholera… Nie chcę jej zostawiać. Nie teraz, kiedy wiem, że wszystko może się stać przez tą jedną noc. Jeśli Whitney kłamała i zrobi coś Pepper? Co jeśli nie dotrzyma słowa? A może lepiej nie ryzykować jej życia? Nie wiem co robić, a tak bardzo chcę wiedzieć. Jeden błąd może kosztować jej życie. Ona musi żyć, musi żyć dla mnie. Martwię się o nią nawet wtedy kiedy wiem, że nic jej nie grozi. Kiedy jest przy mnie czuję coś dziwnego, coś czego nie umiem nazwać.
Muszę podjąć decyzję, mam nadzieję, że nie będę jej żałował.
- Nie szukajmy jej. – powiedziałem cicho z wielkim trudem.
- Jesteś pewny? – spytał przyjaciel patrząc na mnie nie pewnie.
- Nie jestem. A co jeśli będziemy jej szukać i one się zorientują?
- Może i masz rację.
- Teraz tylko musimy czekać. – odpowiedziałem i wstałem.
- Gdzie idziesz?
- Do zbrojowni, nie mogę siedzieć bezczynnie.
Wyszedłem z pokoju i zamknąłem drzwi. Zbiegłem po schodach i poszedłem w kierunku zbrojowni. Wpisałem kod i podszedłem do głównego komputera. Coś we mnie pękło. Wpisałem dane Pepper i wydałem polecenie lokalizacji. Jeśli nic się nie wyświetli to zacznę się martwić jeszcze bardziej.
O dziwo ukazał się wynik. Lokalizacja podawała, że Pepper jest gdzieś na obrzeżach Nowego Yorku. Zdziwiło mnie to, że nie próbowały zakłócić sygnału. Wtedy zrozumiałem że to musi być pułapka. Jeśli tam polecę, to tym samym pożegnam się z Pepper. Ciężko mi podjąć taką decyzję, ale wiem, że teraz będzie trochę bardziej bezpieczna. Chociaż niczego już nie jestem pewien.
Aby się trochę uspokoić zabrałem się za udoskonalanie mojej zbroi. Potem trzeba zabrać się za pancerz Rhodey’ego.


~*~

Obudziłam się, chociaż wcale tego nie chciałam. Wiedziałam, że porwały mnie Maski i nie będę miała chwili spokoju. Rozejrzałam się i stwierdziłam, że nie jestem w najgorszym miejscu. Pomieszczenie było wielkie i oświetlone. Leżałam na jakiejś zatęchłej, starej kanapie. Cieszyłam się z tego, że nie musiałam leżeć na betonie. Przede mną stały trzy osoby. Duet czyli Whitney i Cornelia. Trzeciej osoby nie rozpoznawałam. Przyglądałam się jej i stwierdziłam, że ma ona zbroję na sobie i hełm z rogami – jeśli tak można je nazwać – a na lewej ręce dwa pierścienie. Starałam się być cicho gdyż ta trójka o czymś rozmawiała.
- Lepiej żebyście wykonały swój plan tak jak potrzeba, bo jeśli nie to was spotka kara. – powiedział jak mi się wydaje mężczyzna w tej przedziwnej zbroi.
- Mandarynie, wątpisz w nasze możliwości? – odezwała się jedna z Masek.
Teraz już wiem, że ten koleś w zbroi jest zwany Mandarynem. Dość dziwna nazwa, trochę śmieszna jak na szefa tej zabójczej dwójki.
- Tak. Wam nie można ufać. – warknął Mandaryn.
- Tak jak tobie.
Mandaryn odszedł zostawiając Maski same. Wiedziałam, że teraz zainteresują się mną, co mi się szczególnie nie podobało.
- Witaj w naszej siedzibie. Podoba się? – rozpoznałam po głosie, że to Cornelia.
- Może być. – odpowiedziałam odważnie, było mi wszystko jedno.
Tymczasem Whitney stała przy wielkim panelu, który zapewne był komputerem. Uśmiechała się patrząc w pulpit.
- Wiedziałam. – mówiąc to odwróciła się w moją stronę. – Jeśli Tony tutaj przyleci, to zginiesz.
Spojrzałam na nią przestraszonym wzrokiem. Przemknęło mi przez myśl, że Tony o niczym nie wie i się tutaj zjawi.
- Jutro wieczorem na dachu Stark International wszystko się zakończy. Ale jeśli on tutaj się zjawi, ty skończysz szybciej. Módl się żeby nie był taki głupi i wyrywny.
Z trudem przełknęłam ślinę. Miałam nadzieję, że Tony domyśli się, że to może byś pułapka. Chociaż znając jego porywczość i zdolność do pakownia się w kłopoty może się tu pojawić. Obym się myliła.
- Zastanawiasz się pewnie co zrobi? – spytała mnie Cornelia, która zdjęła swoją maskę.
Wyglądała tak jak zwykle tylko widać było po niej zmęczenie. Chyba musiały nie spać, bo pewnie nas obserwowały. Poczułam jeszcze większą niechęć do niej niż wcześniej. Jeszcze gorszą niż do Whitney, którą do tej pory tak nienawidziłam. Oczywiście nic się w tej kwestii nie zmieniło. Teraz oby dwie stoją na tej samej pozycji: Numer jeden na liście znienawidzonych osób. I do tego dochodzi ten tajemniczy facet, Mandaryn.
- Nie przyleci. Nie zaryzykuje twojego życia. W końcu to Anthony Stark, jest przebiegły, inteligentny i do tego jest Iron Man’em. Zrobi wszystko, ale nie wyda cię na pewną śmierć.
Byłam zaskoczona jej wypowiedzą... Skąd ona może tyle o nim wiedzieć? Pewnie przez te dwa dni, które spędziła z Tony’m jako ja. Wiedziałam, że jest dobrą obserwatorką, ale żeby aż tak?
- A Whitney ma jeszcze jakiekolwiek nadzieje. – mówiąc to zaśmiała się. – Jesteś głupia jeśli tak myślisz.
Teraz druga blondyna zdjęła maskę. Wyglądała gorzej od mojej dawnej przyjaciółki. Oczy miała podkrążone i podpuchnięte jakby płakała.
- Wcale tak nie jest. – wrzasnęła i rzuciła maską gdzieś w kąt.
Wzdrygnęłam się. Co ją tak zdenerwowało? Wiem, że chciała mojej śmierci, ale skoro zaprzeczyła to o co chodzi?
- Masz wątpliwości Whitney. Nie chcesz jego śmierci. – odparła z wyższością.
- A ty chcesz śmierci Rhodey’ego? – podeszła do niej i spojrzała z pogardą. – Odwal się ode mnie, zajmij się sobą. Zakończymy to i się rozstaniemy.
Teraz Cornelia nie odpowiedziała. Jak mogły porwać się na takie szaleństwo skoro oby dwie są zakochane w osobach, które mają zabić? Skrzywdziły nas wszystkich a tylko dlatego, że pojawiłam się ja. Whitney uważała, że stanęłam na drodze jej szczęścia z Tony’m. A Cornelia? Nie wiem. Jest dobry moment aby się dowiedzieć co ją podkusiło do tego wszystkiego.
- Dlaczego to robicie?
Zapadła krępująca cisza. Whitney spojrzała na mnie z nienawiścią w oczach, tak samo jak Cornelia.
- Jeszcze nic nie rozumiesz, tępa dziewucho?! Zabrałaś mi Tony’ego! To ja miałam być z nim szczęśliwa! Zjawiłaś się ty i wszystko się popsuło! – wrzeszczała jak oszalała blondyna.
Nie było mi jej żal. Nie czułam się winna. Tony sam sobie wybiera przyjaciół, ja nie ingerowałam w jego kontakty z córką Stane’a. Nie dość, że sprowadziła terror na naszą trójkę to teraz chce nas wszystkich pozabijać. Kompletna wariatka!
- Whitney do jasnej cholery! Chcesz żeby Mandaryn się znowu na nas zdenerwował?! Dalej nic nie rozumiesz?! Jedno nie porozumienie i to on nas zabije, kretynko! – krzyknęła Cornelia podchodząc do Whitney.
Whitney nie patrząc na nią podbiegła do mnie. Ja wiedząc czego się można po niej spodziewać wstałam i zaczęłam odchodzić od kanapy. Whitney była szybsza. Złapała mnie za ramię a drugą ręką wymierzyła cios z pięści w prosto moją twarz. Splunęłam krwią. Nie myśląc o konsekwencjach oddałam jej. Ta zachwiała się i kopnęła mnie z kolana w brzuch a potem powaliła na podłogę. Spodziewałam się kolejnego ciosu, jednak nic takiego się nie stało. Kręciło mi się w głowie, wiedziałam, że stracę przytomność. I tak też się stało. Przynajmniej nie poddałam się bez walki.









Wróciłam do was po długiej nieobecności z nowym rozdziałem. Jeszcze dwa rozdziały i koniec pierwszej księgi. Spodziewajcie się, że będzie gorąco. 
Pozdrawiam. 


Obserwatorzy